death by a thousand cuts

W piątek był mój ostatni dzień w pracy – tej, która miała być krokiem do przodu a okazała się mielizną i frustracją.

Jeszcze kilka dni temu myślałam o założeniu własnego biznesu – sklepu na Allegro i pisaniu dla innych. Ale od trzech dni rządzi mną PMS i zamiast robić plany na przyszłość płaczę nad swoją beznadziejnością.

Mogę powiedzieć – jestem już przed trzydziestką. Za kilka dni stuknie mi 29 lat. Moje ostatnie miesiące szansy na to by jechać na EVS, zdobyć bon na zasiedlenie lub założenie własnej działalności. O dwa pierwsze już się starałam, z niepowodzeniem. Trzecie też mi się nie powodzi, jak na razie.

Nie mam wykształcenia, a pomimo to mogę sypać wiedzą, której nikt nie potrzebuje. Mam ambicje, trochę wydumane i tzw. ściętej głowy. W moim CV nie zaznacza się żadna ścieżka kariery. Nie ma w nim celu, bo celu również brakuje mi na marginesie, czyli ogólnie pojętym życiu poza zawodowym. Tak trochę żyję od tych prawie 29 lat i ciągle nie wiem co ze sobą zrobić.

Wymyślam coś, próbuję i próbuję i nic się nie dzieje.

Zwlekam z wypowiedzeniem swojego zdania i objawieniem nowego pomysłu. Boję się, bo przecież nie jestem ani majętna, ani wykształcona. Nie mam odpowiedniej ilości lajków i podobno za mało uśmiecham się do życia. Chcieć to móc – powiadają.

I w momentach, gdy wierzę w to zdanie i biorę byka za rogi i działam, działam i działam… i jest już za późno. Inni już to powiedzieli, zrobili i wymyślili. Znów jestem tylko powielaczem i znów nie mam nic do powiedzenie. Nie mam planu i chce mi się płakać.

To by było na tyle.

Zwykły wpis

They write that I’m happy, they know that I’m not but at best you can see I’m not sad

  • Lubię patrzeć, jak miedziowi się okoliczna flora. Trawy przykryte są ciepłymi barwami, drzewa pustoszeją i słońce nachalnie przedziera się przez ich łysinki. 100% jesieniera ze mnie i nie będę za to przepraszać.
  • Nieświadomie wybrałam sobie dobry czas na bezrobocie. Mogę chodzić na dłuższe spacery i napawać się powietrzem, które już niedługo będzie przekraczać zalecane stężenia przyzwoitości. Prywatnie, poza PMSowymi nastojami, jest u mnie dobrze. Pracowo-poszukiwawczo miewam załamania. Głównie z powodu cudzych oczekiwań, które nie są miarodajne do oferowanej mamony.
  • Zapotrzebowanie na dźwięki kończy się u mnie na Normanie Lany Del Rey. Wałkuję w kółko, zwłaszcza stronę C i D. Kalifornijska melancholia została stworzona do słuchania na winylowych odtwarzaczach. Polecam tę metodę. W nawiązaniu do piosenek mogę jeszcze napisać, że tęsknota jest moim stałym uczuciem (ale za czym? trochę hiraeth, trochę życie, które nigdy nie zaistniało. przede wszystkim irracjonalność w chęci znaczenia mnie w świecie). Wciąż nie jestem szczęśliwa, ale też nie jestem smutna. Proste? Nie dla mnie.
  • Próbuję skończyć autobiografię Edwarda Snowdena Pamięć nieulotna i jedyne co mi przychodzi do głowy to: dobrze że chociaż nauczył się programować. Daleko mi wciąż do końca, więc może zmienię zdanie o tej książce.
  • Mój feed, poza politycznymi farsami, podsunął mi cenne wiadomości: The Cure nagrali dużo nowych piosenek i będą z nich albumy (w liczbie mnogiej!), a Placebo rozpoczęli dłubanie nowej płyty. Mnie to wystarcza do wyczekiwania przyszłego roku.
  • A co sprawia, że nie wyczekuję przyszłości? Wybory oczywiście. Im dalej wyjadę od Warszawy, to na płotach widzę wyborcze plakaty oznaczające dodatkowe podatki, rosnącą inflację, dyskryminację i strach. Oj, jak bardzo chcę wierzyć, że nie wygrają najbliższych wyborów. Bardzo chciałabym w to wierzyć. Ja głos mam jeden i jedną partię, która mi odpowiada. Lewica oczywiście. Moja lewa noga jest krótsza, więc bardzo ciągnie mnie na lewo. I nigdy nie pogardzę demokracją i świeckością.

Zwykły wpis

drżenie

Pamiętam, przez mgłę, fragment książki Patti Smith – w Poniedziałkowych dzieciach wspominała o lądowaniu człowieka na Księżycu. O tym jak patrzyli w niebo i o drżeniu, które było wyczuwalne. Pierwszy krok człowieka na Księżycu. Minęło lat 50.

Od czasu do czasu głośniej robi się o asteroidach, które mogą uderzyć w naszą planetę. I znów patrzymy z drżeniem w niebo, w tę paletę szaro-niebieskich barw, która niesie niepokój. A ziemia, pod naszymi nogami, pokrywa się piachem i pyłem. Wysychają największe rzeki, brakuje wody w miastach i wciąż płoną wysypiska śmieci. Niebo niesie niepokój, ziemia nie jest aż tak istotna.

Ale czego tu się spodziewać? Człowiek dla człowieka nie jest istotny, więc jego ziemia istotna również nie jest. Po co się starać? Po co rozumieć? Po co się wysilać?

Najmniej mam nadziei. Nie pokładam jej już w najbliższych wyborach parlamentarnych, ani potencjalnym przebudzeniu się społeczeństwa. Nie mam nadziei na ustanie demagogi. Straszenie tymi, którzy straszni nie są i chwalenie tych, którzy nigdy chwaleni być nie powinni. Wiele twarzy napędza we mnie strach o siebie i bliskich. A niebo jest tak bardzo abstrakcyjne z punktu widzenia mrówki.


Chrześcijańska Republika Galicji i Lodomerii powstała, jako rezultat wojny, która pochowała mocarstwo Mitteleuropy. Wielka Wojna trwała pomiędzy krajami na całym świecie, jednak najwięcej ofiar zabrała na kontynencie europejskim. Czemu w ogóle doszło do jej wybuchu? W świecie różnorodności i klasowych społeczeństw nastąpiło drżenie, które zrodziło bunt. Marginalizowane waśnie wybuchające między członkami wspólnej społeczności doprowadziły do bratobójczych czynów. Świat stanął w ogniu, a po wstrząsie wojny powstały nowe narody, które nie były lepsze od poprzednich, ale z nieświadomości taki się mogły wydawać. Powstanie Republiki traktowano, jako akt zbawienia, który w końcu wyzwolił z kajdanów swoich ludzi.

(Z mojej nigdy nieskończonej książki)

Zwykły wpis

kruche pisanie

Gdybym tylko mogła spisać wszystkie zdania, które układają się w mojej głowie podczas mycia włosów. Postawiłabym wtedy ostatnią kropkę w mojej powieści. Regularnie publikowałabym wpisy na blogu – lakoniczne felietoniki i grubsze kęsy, które mogłyby służyć, jako podparcie w niezobowiązującej wymianie wiedzy. Tyle zgrabnych akapitów ucieka mi wraz z pianą, która rozpływa się pod strumieniem wody!

Wewnętrzne dialogi to moja zguba. Odpływam w swój świat. W porannym tramwaju. W seo zdaniach,  które wzbogacają moje konto debetowe. W popołudniowym tramwaju. Na spacerze z psem. Wśród pomidorów i natki pietruszki, którymi będę później karmić żołądki. W mojej głowie dzieje się wszystko – od wojny do pokoju. I wszytko ucieka, jak promyki słońca między palcami.

Czytałam blogowy wpis Ady Kosterkiewiczy na temat blogowania (o ten tu) i mimo że się z nim zgadzam, to kilku kwestii nie mam zamiaru wprowadzać w życie. Np. własnej domeny. Dlaczego? Bo już próbowałam, nie widziałam rezultatów i mi się nie chce. Pierwszego bloga założyłam chyba w wieku 11 lat (w każdym razie wciąż byłam w podstawówce) i z małymi przerwami zawsze miałam jakiegoś bloga. A mam już 28 lat i śmiało mogę stwierdzić, że przez 15 (odliczając przerwy), w czasie wolnym, piszę i publikuję. Próbowałam być bardziej modna i taka jaka być powinnam – z domeną i modnym szablonem. Z seo frazami i klikalnymi tematami. I w ogóle nie sprawiało mi to przyjemności, ani nie zwiększało znacznie zasięgów – a przynajmniej nie zwiększało ich tak, abym widziała w tym owocnym rezultat.

A więc tak. Mówię od razu, że ten blog nie będzie miał planu. Nie będzie w nim regularności i spójności. Będzie taki o, trochę do poczytania, trochę pamiętnikowy i trochę nie wiem jeszcze co.

A szablon będzie minimalistyczny. Potrzebuję choć jednej rzeczy, w moim życiu, która będzie minimalistyczna.

Zwykły wpis

słodki koniec (dnia)

wiesz co? rok temu była moja pierwsza noc na Malcie.

Rok temu rozpoczęłam nowe życie. Rzuciłam Warszawę, rzuciłam siebie i kupiłam bilet w jedną stronę. Docelowo na Malcie miałam być kilka miesięcy, a zawróciłam się po niecałych 3 tygodniach. Biedniejsze o około 4 tysie, wciąż nieopalona i z gorzkim smakiem niesamozadowolenia.

Podobno byłam odważna. Podobno byłam głupia. Podobno nie wiem co.

Cienkie skaleczenia bolą najbardziej, a wyspy wielkości ziarna grochu potrafią wiele zmienić.

Budziłam się w wynajętym pokoju na Swieqi, ubierałam kostium kąpielowy i sukienkę. Na głowie miałam kapelusz, a w torbie kopie swojego CV w wersji english. Zachodziłam do barów, hoteli i restauracji w okolicy, czyli w San Giljan i Spinola Bay. Kilka rozmów kwalifikacyjnych, kilka poranków na plaży, kilka paczek solonych chipsów zjedzonych w pokoju, kilka stron Szarugi zapisanych w notatniku.

Źle się tam czułam. Źle, samotnie i bardzo niedopasowanie. Jak sukienka za ciasna w biodrach i za duża w biuście. Więc wróciłam.

Nie minął nawet tydzień, a ja już miałam umowę o pracę. Kilka dni później znalazłam pokój, a kolejne kilka dni później chłopaka, dla którego ostatecznie pokój wypowiedziałam, by z nim zamieszkać. Czyż to nie jest dziwne? By tak gładko układało się życie?

Tylko książka mi nie wyszła. Więcej w niej skreśleń niż treści i więcej treści w mojej głowie, niż zapisanych akapitów. Dałam sobie rok na jej pisanie, na odstąpienie od bloga na jej korzyść. Tu mi los nie sprzyja, albo samowola mnie oszukuje i trolluje. Raczej to drugie.

W każdym razie poczułam potrzebę pisania bez wyżej określonego planu wydarzeń i planu na karierę. Takie tam kruche sprawy i twarde orzechy codzienności. Będziemy w kontakcie.

PS. adoptowaliśmy dziś suczkę!

Zwykły wpis