wiesz co? rok temu była moja pierwsza noc na Malcie.
Rok temu rozpoczęłam nowe życie. Rzuciłam Warszawę, rzuciłam siebie i kupiłam bilet w jedną stronę. Docelowo na Malcie miałam być kilka miesięcy, a zawróciłam się po niecałych 3 tygodniach. Biedniejsze o około 4 tysie, wciąż nieopalona i z gorzkim smakiem niesamozadowolenia.
Podobno byłam odważna. Podobno byłam głupia. Podobno nie wiem co.
Cienkie skaleczenia bolą najbardziej, a wyspy wielkości ziarna grochu potrafią wiele zmienić.
Budziłam się w wynajętym pokoju na Swieqi, ubierałam kostium kąpielowy i sukienkę. Na głowie miałam kapelusz, a w torbie kopie swojego CV w wersji english. Zachodziłam do barów, hoteli i restauracji w okolicy, czyli w San Giljan i Spinola Bay. Kilka rozmów kwalifikacyjnych, kilka poranków na plaży, kilka paczek solonych chipsów zjedzonych w pokoju, kilka stron Szarugi zapisanych w notatniku.
Źle się tam czułam. Źle, samotnie i bardzo niedopasowanie. Jak sukienka za ciasna w biodrach i za duża w biuście. Więc wróciłam.
Nie minął nawet tydzień, a ja już miałam umowę o pracę. Kilka dni później znalazłam pokój, a kolejne kilka dni później chłopaka, dla którego ostatecznie pokój wypowiedziałam, by z nim zamieszkać. Czyż to nie jest dziwne? By tak gładko układało się życie?
Tylko książka mi nie wyszła. Więcej w niej skreśleń niż treści i więcej treści w mojej głowie, niż zapisanych akapitów. Dałam sobie rok na jej pisanie, na odstąpienie od bloga na jej korzyść. Tu mi los nie sprzyja, albo samowola mnie oszukuje i trolluje. Raczej to drugie.
W każdym razie poczułam potrzebę pisania bez wyżej określonego planu wydarzeń i planu na karierę. Takie tam kruche sprawy i twarde orzechy codzienności. Będziemy w kontakcie.
PS. adoptowaliśmy dziś suczkę!